– Otoczenie – rodzice i znajomi – są szalenie istotni. U mnie jest ten „kłopot”, że jestem jedynakiem. Dlatego łatwo sobie wyobrazić reakcję moich rodziców, szczególnie matki, na wieść o wypadku, gdy jej jedyny syn, który zaraz powinien wyfrunąć z domu i założyć rodzinę, w wieku 16 lat powrócił pod jej całkowitą opiekę. Mama to wszystko głęboko przeżyła i myślę, że do dziś konsekwencje tego, co się stało, gdzieś głęboko siedzą w jej sercu i głowie. Wydaje mi się, że chyba nigdy tak do końca się z tym nie pogodzi – mówi w szczerym wywiadzie Piotr Pawłowski, prezes Integracji.
Angela Greniuk: Kogo Pan widzi, gdy patrzy Pan w lustro?
Piotr Pawłowski: Widzę człowieka zadowolonego, ale nie do końca akceptującego to, co dzieje się wokół niego. Żyję w czasach, które służą ludziom, jednak martwię się o dwie istotne rzeczy. O to, że odpowiedzialne osoby, w wielu przypadkach, podejmują nie do końca trafne decyzje w zakresie niepełnosprawności, choć i tak dzieje się o wiele lepiej niż kilka lat temu. Drugą kwestią jest grupa osób z niepełnosprawnością, która nie zdaje sobie sprawy, jak może wykorzystać własny potencjał i patrzeć na życie przez pryzmat swoich możliwości, a nie ograniczeń.
Mówi Pan, że jest teraz zadowolony, ale, jak zakładam, chyba musiał Pan przejść długą drogę, by zaakceptować siebie i zrozumieć rzeczywistość po wypadku, gdy jako nastolatek skoczył Pan do wody i złamał kręgosłup.
Wydaje mi się, że każdy człowiek, niezależnie od sprawności, podejmuje wysiłek akceptacji siebie takim, jakim jest i zastanawia się, jak ułożyć swoje życie.
Gdy jako szesnastolatek po wypadku usłyszałem od lekarzy, że będę musiał resztę życia poruszać się na wózku, nie byłem w stanie tego zaakceptować. Jako sportowiec budowałem swoje życie, swoją przyszłość na sprawności fizycznej. Chciałem być koszykarzem. I gdy nagle zabrakło mi głównego niezbędnego atrybutu – sprawności, wszystko przestało mieć jakikolwiek sens. W głowie młodego człowieka trudno jest wtedy szukać akceptacji rzeczywistości. Trudno mi było zdać sobie sprawę z tego, że mogła być dla mnie jakaś inna droga w życiu niż ta zaplanowana przeze mnie.
Co się działo w Pana głowie w pierwszych dniach i miesiącach po wypadku?
Po wypadku nastąpił bunt. Chciałem za wszelką cenę wrócić do normalności – być sprawnym. Lekarze mówili: „Aaa, organizm był zdrowy i wysportowany, trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć”, więc to robiłem. Ale kiedy spostrzegłem, że przecież „ćwiczę, ćwiczę, ćwiczę” i nic, żadnej poprawy, pojawiła się świadomość, że medycyna w moim przypadku była, i nadal jest niestety, ograniczona. Trudno było dopuścić do siebie takie myśli.
Czy po tym, jak dotarło do Pana, że nie odzyska Pan sprawności, przeszło Panu przez głowę zwątpienie w sens życia?
Ależ oczywiście. Brak sprawności paraliżuje głowę tak, że w momencie, kiedy najprostsze czynności: wstawanie z łóżka czy ubieranie się są uzależnione od innych osób, to w którymś momencie człowiek nabiera takiej… niechęci do dalszego życia.
Ja miałem na szczęście to nieszczęście, że sam nie mogłem ze sobą nic zrobić. To znaczy, jak pomyślałem sobie „chcę uciekać z tego świata”, to raz: wiedziałem, że nikogo nawet nie powinienem namawiać, żeby mi pomagał. A dwa: gdybym sam chciał cokolwiek zrobić, to i tak nie byłbym nawet w stanie. Szczerze mówiąc, nie miałem też na tę „ucieczkę” żadnego pomysłu.
W takim momencie, kiedy nie wiadomo, co dalej, trzeba zacisnąć zęby i zacząć powoli szukać jakiegoś pomysłu na życie ze świadomością, że jego resztę spędzi się na wózku.
I co Pan wymyślił na samym początku?
Po wypadku leżałem non stop przez pół roku w łóżku. Gapiłem się w sufit, ściany, oglądałem telewizję, słuchałem radia. Jedna noc nieprzespana, druga, trzecia. Miałem wiele czasu do przemyśleń.
Zajęło mi dobre dwa lata zrozumienie, że czas budować zupełnie nowy styl życia. Ja nie byłem osobą, która już miała rodzinę, wykształcenie czy pracę i zasmakowała trochę życia. Miałem dopiero 16 lat. Trzeba było zawalczyć o to wszystko, o te „smaki życia”, nie tylko „siedzieć” sobie na łóżku.
Zrozumiałem, że moje przywiązanie do przeszłości, ta silna chęć zagrania w koszykówkę, w moim stanie, zmaganie się z tym w mojej głowie, jest stratą czasu. Musiałem wyznaczyć sobie inne, nowe cele, skoro nie mogłem już zostać koszykarzem. To były takie krótkoterminowe cele, czyli np. pójdę do szkoły, zrobię maturę, później pójdę na studia, w ich trakcie zrobię coś ciekawego, poszukam moich możliwości. Może zacznę pisać, może malować ustami albo zacznę się uczyć języka japońskiego i zobaczę, co z tego wyjdzie. Takie małe eksperymenty, które podczas realizacji rzeczywiście dawały frajdę, zadowolenie i nadzieję, że życie nie będzie „w zamknięciu”. To pozwoliło mi przestawić się na nowe tory funkcjonowania.
Czyli najważniejsze dla Pana było to, żeby mieć jakieś zajęcie?
Tak. To było najważniejsze po wypadku. Miałem chęć, by zorganizować sobie czas ciekawie i atrakcyjnie. Chciałem odkryć pomysł na siebie. Słyszałem wtedy takie, przerobione nieco, przysłowie: „kto nie ma w nogach, ten ma w głowie”. Dysponowałem sprawną głową i w niewielkim stopniu ruchem ręki. Trzeba było wykorzystać to, co mi zostało i przenieść to w praktykę dnia codziennego. To wszystko, co odkryłem, zaczęło mnie szczerze kręcić.
A jak było z Pana rodzicami? Ciężko im było odnaleźć się w nowej sytuacji?
Otoczenie – rodzice i znajomi – są szalenie istotni. U mnie jest ten „kłopot”, że jestem jedynakiem. Dlatego łatwo sobie wyobrazić reakcję moich rodziców, szczególnie matki, na wieść o wypadku, gdy jej jedyny syn, który zaraz powinien wyfrunąć z domu i założyć rodzinę, w wieku 16 lat powrócił pod jej całkowitą opiekę. Mama to wszystko głęboko przeżyła i myślę, że do dziś konsekwencje tego, co się stało, gdzieś głęboko siedzą w jej sercu i głowie. Wydaje mi się, że chyba nigdy tak do końca się z tym nie pogodzi.
Wspomniał Pan o znajomych. Jak z nimi układały się relacje?
Istotna była wtedy dla mnie moja dziewczyna, która sobie nie poradziła z całą sytuacją. Kiedy się rozstaliśmy, to była klęska. Naprawdę, relacje i różne sytuacje, szczególnie ta, kiedy dana osoba się pojawia i odchodzi, to wszystko jest szalenie ważne po wypadku. Jednak kluczowe jest to, co ma się w głowie przed wypadkiem – jeśli człowiek jest poukładany, kieruje się jakimiś wartościami czy zasadami – później, dzięki temu, jakoś sobie poradzi.
Ja straciłem przyjaciół i kolegów z boiska. Przychodzili do mnie na początku często, potem czasami, następnie coraz rzadziej, aż w końcu przestali mnie odwiedzać. Brakowało nam wspólnych tematów – oni grali w kosza, chodzili do szkoły, a ja siedziałem w domu, bo wtedy szkoły nie były jeszcze dostępne dla osób z niepełnosprawnością, więc to nauczyciele przychodzili do mnie do domu. Byłem na liście obecności jedyny i do matury nic innego nie robiłem, tylko stukałem naukę jak dzięcioł, bo nie miałem możliwości im się wykręcić od odpowiedzi lub się nie przygotować.
Z jednej strony zdobyłem ogromną wiedzę, ale z drugiej… straciłem kontakt z rówieśnikami. Nie wiedziałem, jakie książki czy jaka muzyka są w modzie, jakie zachodzą relacje między nastolatkami, bo na prywatkach i spotkaniach nie bywałem. Ten aspekt stosunków międzyludzkich musiałem nadrabiać na studiach. A to jest bardzo trudna rzecz do nadgonienia. Dlatego tak bardzo zachęcam, aby ludzie z niepełnosprawnością wychodzili z domów. Zamknięcie się z rodzicami po wypadku jest najgorszym z możliwych rozwiązań.
Tak czy inaczej, najlepszy kontakt miałem z dziewczynami, koleżankami ze szkoły. Przynosiły mi po kryjomu jakieś papierosy, paliliśmy razem przy oknie. Z mojego doświadczenia wynika, że kobiety o wiele łatwiej radzą sobie w takich nowych sytuacjach, jak przykładowo ta, w której się znalazłem po wypadku.
To eksperymentował Pan tylko z papierosami czy były jeszcze jakieś inne „wyskoki”?
Hm… Takich innych wyskoków to chyba nie miałem. Papieros, wino i tyle.
Czyli tak samo, jak wszyscy.
Może jedyną różnicą było to, że gdy moi rówieśnicy przebywali na dworze, zdarzało się, że mieli rozbite czy zadrapane kolana od biegania czy wygłupiania się. I to było czymś normalnym. Z kolei ja, jak wychodziłem z domu, kilka razy spadałem z wózka i rozbijałem głowę, nie kolana.
Jak Pan wspomina pierwsze wyjścia z domu na wózku elektrycznym?
To nie było proste. Złamałem kręgosłup w czasach, gdy osób z niepełnosprawnością nie było widać na ulicach. Pierwsze spacery były nocą, bo nie chciałem słyszeć, co mówią o mnie sąsiedzi: „Taki młody, taki był przystojny, a teraz jest na wózku”, „Katastrofa totalna”, „Co za nieszczęście”.
Pierwszy spot z kampanii Integracji, który robiliśmy, to „Szermierz”. Pokazuje on nastawienie społeczne do osób z niepełnosprawnością. Słowa ludzi, że jestem „taki biedny” i utrata przyjaciół – te rzeczy ewidentnie podcinały mi skrzydła.
Zakładam, że „w pakiecie” z tymi słowami spotykał się Pan z litościwym wzrokiem, który chyba najbardziej rani.
Spojrzenia zawsze ranią, jeśli są nieszczere i współczujące. Na początku myślałem, że jeśli zamknę się w domu – w „złotej klatce” – będę malował, miał komputer, zostanę tłumaczem języka japońskiego i będę zarabiać pieniądze, to jakoś fajnie poukładam sobie życie. Ale mam taką „rogatą duszę” – mój znak zodiaku to Baran – i nie umiem żyć bez ludzi. Życie bez nich byłoby dla mnie jedną wielką porażką.
Zrozumiałem, że skoro ludzie na mnie patrzą, to widocznie czegoś się w życiu nie nauczyli i potrzebują mnie do tego, aby mogli coś zrozumieć. Znalazłem więc misję – mam informować świat o niepełnosprawności. Być edukatorem. Takie podejście do życia sprawiło, że wychodzenie z domu nie musiało odbywać się nocą, pod hasłem: „Niech mnie nie widzą”. Do dziś, kiedy ktoś na mnie patrzy, cieszę się, że znalazłem się w zasięgu jego wzroku, ponieważ mogę doprowadzić do jakichś ciekawych wyobrażeń, może przełamania pewnych schematów myślenia. To jest przewrotne tłumaczenie, ale pomogło mi funkcjonować. Czasami słyszę: „Piotr, ale ty sobie dajesz radę, ty jesteś dzielny”. Wiem, że jestem dzielny. Ale wiem też, jaka jest tego cena.
Po maturze poszedł Pan na studia i… wtedy zaczął podróżować ze znajomymi. Odwiedził Pan m.in. Francję i Włochy. Jak Pan wspomina te wyjazdy? Architektura była wtedy przeważnie niedostępna dla osób z niepełnosprawnością.
Przede wszystkim liczył się wspólny wyjazd. Na studiach miałem wielu znajomych i w takiej sprawnej grupie moje ograniczenia znikały – wtedy nie było żadnych przeszkód. Gdy mieliśmy gdzieś wejść po schodach, a obok mnie znajdowało się 20 sprawnych chłopaków, to nie było problemu. Jeśli chciałem spać pod namiotem i miałem chłopaków, którzy mnie wniosą do środka – również nie było problemu. To jest związane z zaufaniem.
Wybierałem się w podróż pełną widocznych dla mnie barier, kompletnie w ciemno, ale wiedziałem, że jadę z ludźmi, którzy zapewnią mi bezpieczeństwo. Wtedy podejmowanie decyzji było dużo prostsze. Dla mnie to była pewnego rodzaju lekcja wchodzenia w dorosłość, samodzielność, mimo że niewiele rzeczy sam mogłem i mogę zrobić. A jednak. Skończyłem studia, sprzedałem kilka obrazów za dobre pieniądze, kupiłem komputer – na początku internetu w Polsce. Chciałem być naukowcem, podjąłem studia doktoranckie, które jednak przerwałem na trzecim roku, ponieważ nie mogłem sobie wyobrazić siebie jako wykładowcy, człowieka siedzącego przez większość czasu w książkach.
A po rzuceniu studiów powstał magazyn „Integracja”.
To był szalony pomysł. W latach 90. nie było czasopisma związanego z tematyką niepełnosprawności, nie było dostępu do potrzebnych informacji. Tu właśnie tkwił potencjał. Magazyn skierowany do osób z niepełnosprawnością był totalną nowością. To było w 1994 roku.
Miałem 28 lat, byłem 12 lat po wypadku. Spotkałem się z moim kolegą, Bolkiem Bryńskim, który jest jeszcze bardziej niesprawny niż ja. Siedzieliśmy przy piwie i… pojawił się pomysł – zakładamy gazetę! Tak zrobiliśmy.
Na początku pisaliśmy pod pseudonimami, tylko Bolek i ja, do tego 8-stronicowego „pisemka”. Niedługo później – Bolek wyjechał.
Przez pierwsze dwa lata wszystko działo się u mnie w domu: tworzyliśmy teksty, pisali do nas czytelnicy i organizowaliśmy transport 15 tys. egzemplarzy, przyjeżdżał prawnik. W pokoju, w którym spałem i jadłem, na podłodze wolontariusze składali gazetę. Moi rodzice zaangażowali swoich znajomych emerytów, mocno po siedemdziesiątce, którzy w wolnych chwilach przychodzili i pomagali realizować pasję Pawłowskiego.
Pana rodzice chyba byli bardzo pozytywnie nastawieni do tego „zwariowanego pomysłu”?
Czasami rodzice tworzą takie cieplarniane warunki dla osób po wypadkach i brakuje tej przestrzeni, żeby się rozwijać. Moi rodzice dali mi tę przestrzeń. Jasne, że czasami była walka o to, żebym szedł „moją” drogą, bo im się wydawało, że jestem wciąż niesamodzielny, niezaradny życiowo i trzeba mi pomóc.
To, co robiłem w życiu, robiłem też dla rodziców. Chciałem za wszelką cenę udowodnić, że moje niechodzenie, mój wypadek, w żaden sposób mnie nie ogranicza, wręcz przeciwnie – mam zupełnie nowe możliwości. To wszystko było ciekawym doświadczeniem i wyzwaniem. Tak, jak moje małżeństwo. Z Ewą zawsze się z tego śmiejemy, bo Ewa zabiegała przez kilka lat o to, żebyśmy stanęli na ślubnym kobiercu.
A jak Pan w ogóle poznał swoją Żonę?
Z Ewą poznałem się na ślubie znajomych, u których oboje byliśmy świadkami. Podczas tego wieczoru coś między nami zaiskrzyło i tak to się wszystko zaczęło. Moja Żona zdecydowanie szybciej podjęła decyzję o byciu razem. Dla mnie była to kwestia odpowiedzialności, tego, co będzie po ślubie. Jako facet chciałem zapewnić Żonie opiekę, zapewnić dobre funkcjonowanie domu.
Dla mnie to było kluczowe – poukładać sobie życie, znaleźć pracę, mieć środki finansowe. Kompletnie nie zaakceptowałbym takiego stanu, że jestem biedny, niepełnosprawny życiowo, żyję z renty i mieszkam u rodziców. A kiedy planowaliśmy z Ewą wspólne życie, to był czas, kiedy u mnie wszystko się dopiero tworzyło – powstała Integracja. Wówczas nie byłem człowiekiem, który miał stabilność finansową i mógł wziąć odpowiedzialność za dom i życie. Ale w któryś momencie moje aktywności zostały zauważone.
Od lat 80. malowałem ustami, więc pojawiło się stypendium Światowego Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami. Później, za pomysł Integracji, dostałem amerykańskie stypendium Ashoki, której zostałem też członkiem – w latach 90. to stypendium było wypłacane w dolarach i we frankach szwajcarskich. Dodatkowo udzielałem korepetycji z angielskiego, bo kiedy jeszcze chciałem być tłumaczem japońskiego, musiałem się uczyć tego języka tylko przez angielski.
I raptem okazało się, że moje życie zaczęło nabierać pewnych kolorów, zaczyna się kręcić. Czułem taką… chęć życia. To było niesamowite. Stypendia pozwoliły na to, że po ślubie w 1999 roku mogliśmy się wprowadzić do upatrzonego przez nas mieszkania, w którym żyjemy do dziś.
Zastanawia mnie jedna rzecz. Czy miał Pan kiedykolwiek taką myśl, że odkładał Pan lub negował chęć zawarcia związku czy właśnie małżeństwa z racji swojej niepełnosprawności?
Dziewczyny od zawsze mnie interesowały. Nie myślałem o swojej niepełnosprawności, tylko o zabezpieczeniu materialnym rodziny, jakości życia i odpowiedzialności za kogoś. Jeśli między dwojgiem ludzi pojawiają się zauroczenie, zakochanie, miłość – to niepełnosprawność staje się czymś drugorzędnym.
Czyli nigdy Pan nie przekładał swojej niepełnosprawności na życie?
Nie. Czasami wydaje mi się, że tej niepełnosprawności nie widzę.
Wiele osób, łącznie ze mną, zastanawia się, jak wygląda wyrażanie czułości w związku, gdzie jedno z partnerów, małżonków porusza się za pomocą wózka elektrycznego. Jak to wygląda?
Jeśli partnerce lub partnerowi nie przeszkadza, że ktoś jest na wózku, to wtedy nic w niczym nie przeszkadza. Podstawowe pytanie: czego potrzebują obie strony? Czy kobieta potrzebuje sprawnego faceta, który będzie umięśniony i w łóżku będzie nie wiadomo jaki, czy też kobieta, która wiąże się z osobą z niepełnosprawnością, ma inne oczekiwania co do fizyczności swojego mężczyzny, bo dla niej liczy się coś innego? To wszystko zależy od partnerstwa i tego, czego ludzie wzajemnie w sobie szukają.
Z tego, co widzę, Ewie moja niepełnosprawność kompletnie nie przeszkadzała, i to jest dla mnie najważniejsze. Jeżeli wchodziłbym w związek małżeński, w którym przyszła żona mówiłaby do mnie, że ważne jest dla niej, bym ją nosił na rękach – a przecież w moim przypadku, przy obecnym stanie medycyny, nie jest to możliwe – to wiem, że nie byłoby sensu pakować się w taki związek. A jeśli kompletnie nie jest mi podnoszona poprzeczka i oczekiwania Żony nie rosną z każdym dniem, tylko żyjemy spokojnie i akceptujemy siebie nawzajem, to jest najważniejsze.
Jest Pan bardzo aktywny, czasami pracuje Pan po 10-12 godzin, jak więc wygląda spędzanie wolnych chwil z Żoną?
To jest dobre pytanie, bo wolne chwile… nie zdarzają się często. Nie chcę mówić, że jestem pracoholikiem, bo lubię tę pracę, ale w tygodniu ciężko o czas wolny. Za to spędzamy razem weekendy. Mamy taką zasadę, że Ewa gotuje w tygodniu, a ja gotuję w weekendy.
Gotuje Pan?
Moje „gotowanie” polega na tym, że zapraszam Żonę na obiad na miasto. Wybieram różne restauracje, dlatego muszę pracować, żeby mieć na to środki (śmiech). I to jest dla mnie bardzo istotne, bo wiem, że Ewie to sprawia frajdę. Albo kupowanie kwiatów przy różnych okazjach…
Wolny czas… myślę, że na takich prawdziwych, długich wakacjach to byliśmy… osiem czy dziewięć lat temu na Malcie. I to były ostatnie, prawdziwe wakacje, które wspominamy. Byliśmy zupełnie oderwani od polskiej rzeczywistości, bez samochodu, pracy, roamingu. Później nie wyjeżdżaliśmy z prostej przyczyny – Żona pracuje w szpitalu położniczym, a ja „wykorzystuję” urlopy Ewy na moje wyjazdy służbowe. A to wyjeżdżamy na Gdynię bez barier, a to jedziemy do Sopotu na jakąś konferencję, a to muszę się położyć na chwilę do szpitala i Ewa bierze urlop, żeby być ze mną. A jak przychodzi co do czego, okazuje się, że Ewa nie ma już urlopu.
Przy tej sprawności, którą mamy, jesteśmy też mocno ograniczeni. Przykładowo na to, żebym wstał rano, ubrał się i usiadł na wózek, potrzebuję ok. 2-2,5 godz. Ktoś też przychodzi, by mi pomóc. Ta logistyka naszego funkcjonowania sprawia, że nie do końca możemy sobie już pozwolić na takie długie wakacje. Dlatego od kilku lat spędzamy czas w domu, spotykamy się z przyjaciółmi i ze znajomymi, ewentualnie mamy takie jednodniowe wyjazdy.
Ale to było dobre pytanie, bo teraz, jak pomyślę… to chyba jednak za mało czasu ostatnio spędzamy razem na jakimś wypoczynku, oderwaniu się od tego, co tutaj się dzieje.
Co Panu najbardziej podoba się w Pana małżeństwie?
Dla mnie kluczowe jest to, że z Ewą się poukładaliśmy. Ona też jest jedynaczką i nasze początki były różne. Ale to poukładanie przynosi spokój bycia razem. Mimo ograniczeń, potrafimy się cieszyć z tego, że jesteśmy razem i nie trzeba do tego jakiejś wielkiej otoczki czy górnolotnych słów, samo bycie ze sobą jest frajdą. Druga rzecz – nie jesteśmy sobą zmęczeni.
Przeżyliśmy wiele szalonych chwil. Kiedyś bardzo dużo podróżowaliśmy i lataliśmy samolotami. Pamiętam taką dojrzałość u Ewy, kiedy zaproponowała: „Piotr, dużo latamy, jesteśmy jedynakami. Może powinniśmy zainwestować w ziemię?”. Wcześniej sam nawet o tym nie pomyślałem. Mówiliśmy o tym znajomym, a oni pytali: „Super, gdzie się budujecie?”. „Kupiliśmy kawałek ziemi na cmentarzu Bródnowskim. Mamy tam swoją kwaterę”.
O proszę, czarny humor!
Tak jest, ale to też prawda, że mamy tam naszą kwaterę. To pokazuje, że jesteśmy świadomi kruchości życia i tego, że w każdej chwili może się coś wydarzyć.
W ogóle zdarza się, że bywam w szpitalu, bo mam jakiś zabieg czy tego typu rzeczy. Wykorzystujemy z Ewą ten czas i wtedy faktycznie jesteśmy 24 godziny razem. To jest niebywałe. I też zabawne, że takie chwile najbardziej się pamięta. Bo tak, to jesteśmy w pracy, w ruchu, lecimy, gonimy. A w szpitalu czas się zatrzymuje.
Na koniec chciałabym zapytać o to, jak Pan dziś widzi swój wypadek i jego konsekwencje?
Mogę zaryzykować tezę, że wypadek pomógł mi znaleźć sens w życiu. Szybciej dorosłem, określiłem pewne wartości. To jest niesamowita rzecz. Kompletnie nie potrafię sobie teraz wyobrazić tego, że miałbym nie być szefem Integracji, bo zostałbym koszykarzem, który w wieku 30 lat narzekałby na stawy kolan, lub że miałbym prowadzić własny warsztat samochodowy. Jestem paradoksalnie zadowolony z tego, że tak feralnie skoczyłem do wody. Udało się fajniej, ciekawiej przeżyć i doświadczyć różnych rzeczy.
A co jest dla Pana najważniejszą wartością?
Jestem człowiekiem wierzącym. Dla mnie kluczowa jest umiejętność akceptacji tego, co mam i co otrzymuję, a nie marudzenie, krytykowanie czy żal do Pana Boga, że czegoś nie mam. To jest wiara i zaufanie, że jestem w dobrym miejscu i w dobrej sytuacji. Mam w życiu patrzeć na siebie przez pryzmat tego, co mogę zrobić. Wierzę, że wsparcie i pomoc na pewno będą – czuję to. Trudno to nazwać wartością, ale jest to sposób na życie, którym się kieruję.
Gdyby miał Pan podsumować… Czy miłość i Integracja wystarczą Panu, by czuć się szczęśliwym, czy potrzebuje Pan czegoś jeszcze?
Na pewno wystarczą. Jak patrzę na poukładane obecne życie: w tygodniu mam pracę, którą lubię, a w weekend jest Żona – to w zupełności mi wystarcza. Nie potrzebuję jechać na drugi koniec świata, by zobaczyć wodospady czy pójść do dżungli i poczuć, że żyję.
Zawsze, gdy jedziemy z Ewą do hotelu gdzieś nad morzem, wybieramy pokój z widokiem na zatokę. To jest dla mnie czas, w którym odpoczywam. Siedzę i patrzę na morze, na statki. I jest Ewa. Gdy mamy jeszcze dobrą butelkę wina, to ja już naprawdę nic więcej nie potrzebuję. To drobne rzeczy, ale tym się najbardziej cieszę.
To jest właśnie sporo, wbrew pozorom. Dziękuję Panu za rozmowę.
Dziękuję również.
źródło: angelahook.pl